Jak ja lubię lanie po mordach. I w filmach i w książkach. W sumie, to czasem na ulicy mam ochotę komuś przyłożyć. Oczywiście, wszystko dzieje się w sferze skrywanych nigdy-nie-do-spełnienia marzeń i takich tam, frustracji człowieka korzystającego z krakowskiego MPK... Kij w to co pomyślą inni. Po prostu nie umiem się bić i odwet atakowanego, mógłby się skończyć tragicznie: zęby sypiące się obficie niczym perły przed wieprze itd. Najbardziej jednak lubię, kiedy po przeczytaniu książki czuję się, jakbym dostała po pysku właśnie. Nie, chyba nie jestem masochistką. Po prostu lubię to przysłowiowe pierdolnięcie obuchem i późniejszy lament „co ja teraz będę czytać?” Kocham Finchera, jako reżysera. Praktycznie każdy jego film to bardzo udane wizualnie i fabularnie cacko, do którego chętnie wracam. Jego adaptacja „Fight Clubu” Chucka Palahniuka, to moja ulubiona opowieść na dobry sen. Scena finałowa zaś jest w moich wyobrażeniach na temat romantyzmu jego szczytem. No ale właśnie, adaptacja… Wiele busów ze starymi babami przejechało na trasie Kraków – Kłaj – Paryż, nim dotarła do mnie książka, która sprawiła, że kocham literaturę Amerykanów jeszcze mocniej. „Fight Club” jest absolutnym arcydziełem. Gdybym musiała wytłumaczyć fenomen tej książki na fejsie, ograniczając się do wielce modnych hasztagów, wyglądałoby to tak:
#brudny pop #literatura dna
#nihilizm #szyderstwo #gorycz #urok uzgodnionej przemocy #torba ludzkiego
tłuszczu przerobiona na mydło #kostka za dwadzieścia dolców
Posypałyby się lajki. Tak sądzę. Dzisiaj
jednak pozwolę sobie na kilka zdań, niekoniecznie podrzędnie złożonych.
Narratorem jest yuppie: trzydzieści
lat, dobrze płatna praca, jako taka perspektywa awansu, eleganckie mieszkanie
prosto z okładki najnowszego katalogu Ikei. Jednym słowem SZAŁ PAŁ. Jednak
korporacyjny wyścig szczurów, motywująco nazywanym w niektórych kręgach „motywacyjnym
biegiem po sukces” doprowadza Narratora do bezsenności. Nieuleczalnej. Dopiero
gdy trafia, trochę przypadkowo, do klubu wsparcia mężczyzn chorych na raka,
zaczyna spać spokojnie. Spotkania te jednak uzależniają. W grafiku dnia zatem
pojawia się ich więcej i więcej. Narrator czuje się coraz lepiej, zaczyna spać
snem niemowlęcia z okładem poradników dla młodych matek. Wszystko bierze w łeb,
gdy spotyka Marlę, traktującą owe spotkania jako rozrywkę rodzaju najlepszego.
Nie ona jednak stanie się największym zagrożeniem dla japiszona, lecz
tajemniczy Tyler Durden. Typ, w którym każda szmula się rozkocha a każdy
pacjent pozazdrości mu stylu bycia. Durden jest szydercą, kpiarzem i w dupie ma
porządek panujący w hierarchiach społeczeństwa. Durden potrafi wpierdolić
mężczyznom a kobiety tak wypierdolić, że i jedni i drudzy proszą o więcej. Tak
rodzi się dziwna przyjaźń. Tak powstaje podziemny klub, w którym pierwszą
zasadą jest „nie rozmawiać o klubie walki”…
czyli cos, co każdy kojarzy z filmu czy chociażby memów internetowych.
„Fight Club” kocham za trzy prawdy
objawione. Zacznę od pierwszej, która cisnie się na język, głosząca, że nikt w
pracy nie zaryzykuje pytania o życie prywatne, kiedy do pracy przychodzisz z
mocno obitym ryjem. Wszystkim jednak zamkniesz limem pod okiem wiecznie
kłapiące jadaczki.
W swoim eseju na temat twórczości
Palahniuka, Dukaj twierdzi, że bohaterowie odbywają pokutę. niszcząc ciała,
niszczą duszę. Czy aby na pewno? A może właśnie, by cos zbudować, cos musi
zostać zburzone. Wypierdol meble z Ikei, na które zarabiasz biorąc nadgodziny w
znienawidzonej robocie. Daj sobie spuścić łomot. Poczuj oczyszczającą moc
wpierdolu. Oł, je.
Druga prawda dotyczy kryzysu męskości,
z którym borykamy się w życiu, modzie i internetach. Jest to rozprawa z
męskością a nie moralnością jak twierdzi Pan Dukaj [moim zdaniem oczywiście]. Męskości
zaczyna brakować w obecnym, jakże wolnym świecie. Są jedynie synkowie, wychowywani
bez ojców, według wzorów i wyobrażeń kobiet na temat mężczyzny. Tak oto znikają
„cnoty” męskie. Tak oto znika męstwo. Tak oto powstaje Fight Club.
„- Musisz to zrozumieć – mówi –
że twój ojciec był twoim modelem boga. […] Jeżeli jesteś mężczyzną – mówi
mechanik – i chrześcijaninem i żyjesz w Ameryce, to twój ojciec jest dla ciebie
modelem boga. A jeżeli nie znasz swojego ojca, jeżeli twój ojciec dał drapaka
albo umarł, albo nigdy go nie było w domu, to jak wygląda twoja wiara w Boga?”
No dobra, może cos jest o moralności…
która zazwyczaj buduje fundamenty na wierze w bogów, itd. Nie mnie jednak mówić
o bogu czy innych absurdalnych abstrakcjach.
Trzecia i ostatnia prawda, którą
dostrzegam w „Fight Clubie” głosi o zmęczeniu stada ludzkiego konsumpcjonizmem
i jego skutkami.
„ – Zapamiętaj to sobie- powiedział Tyler. Ludzie, których
chcesz gnoić, to my, ludzie, od których jesteś całkowicie zależny. To my
pierzemy twoje brudy, gotujemy ci jedzenie i podajemy do stołu. My ci ścielimy
łóżko. My cię pilnujemy, kiedy spisz. To my prowadzimy karetki pogotowia. To my
łączymy twoje telefony. To my jesteśmy kucharzami, taksówkarzami i wiemy
wszystko o tobie. To my nadajemy bieg twoim wnioskom o odszkodowanie i
obciążamy twoje karty kredytowe. Kontrolujemy każdy fragment twojego życia.”
Kto taki? Ano średnie dzieci historii, wychowane przez telewizję w przekonaniu,
że jak tylko dorosną, staną się gwiazdami tańczącymi na lodzie, milionerami z
Na Wspólnej. Tak się jednak nigdy nie dzieje. Kończą więc w „takich se”
firmach, z „taki se” zarobkami, żyjąc „takim se” życiem. A to dlatego, że jak
mówi Durden „nasze pokolenie nie miało swojej wielkiej wojny ani wielkiego
kryzysu”. Za chwilę jednak pociesza, [tych zbuntowanych, tych wkurwionych], że „mamy
swoją wielką wojnę ducha. Mamy wielką rewolucję przeciwko kulturze. Mamy wielki
kryzys w naszym życiu. Przeżywamy kryzys duchowy. Musimy zniewolić tych
mężczyzn i kobiety, żeby pokazać im wolność, i przestraszyć ich, żeby pokazać
im odwagę.” Może pora odrzucić plan dnia przełażonego w galerii handlowej,
rozpacz spowodowaną brakiem hajsu na najnowsze air maxy [kaman, nie każdy jest
wróżbitą Maciejem i może sobie pozwolić na limitowaną ich edycję], czy inne
srakie i jałowe serialowe rozterki. Może pora na tru życie. To kiedy się miało
lat naście i wierzyło, że można rozłożyć wszystkich na łopatki. Ok, poniosło
mnie.
Wczoraj byłam w Empiku. Na jednej
z półek widziałam turkusową okładkę nowości wydawniczej. Sasha Grey wydaje
swoją książkę, na okładce której widnieje opis, informujący mnie, że oto
trzymam w ręku nową wersję „Podziemnego Kręgu”. Śmiem jednak twierdzić, że jest
to zamach z motyką na księżyc. „Fight Clubu” nie można kaleczyć jakimiś
odwołaniami, wersjami erotyczno – romansowymi. Wszak pierwsza zasada mówi, że o
Klubie Walki się nie rozmawia. No i git. Nie gadajcie, czytajcie.