czwartek, 19 grudnia 2013

Sławomir Shuty "Dziewięćdziesiąte"




Stosując nomenklaturę barejowskich „Zmienników”, cechuje mnie typowo damska optyka. Z klapkami na oczach uparcie patrzę w jeden punkt. Myśląc o gonzo w głowie pulsuje jadowicie czerwonym światłem jeden neon – Hunter S. Thompson. Polskie podwórko? Parskam śmiechem. Okazuje się jednak, że u nas też są praktykujący wyznawcy tego stylu i celnie trafiają kamieniami w okna. Głównie mojej ignorancji. Jedna proca jest w ręku przez Sławomira Shutego. Właśnie odstawiłam jego najnowszy zbiór opowiadań „Dziewięćdziesiąte”, z miną mówiącą „no, nieźle”.

W sieci krytycy piszą, że jest to głos niezwykle potrzebny. Szczególnie tym wszystkim gówniarzom, którzy niezdrowo podniecają się latami dziewięćdziesiątymi – gumami kulkami, pegazusem i ordynarnymi plakatami Bravo Girl. Zdaje się mówić „Hola, hola, smarkacze. Nie zapominajcie o betonowo – burym socrealizmie. Tu bulgotają wesoło źródła bagna, w którym jeszcze dłuższą chwilę wszyscy się taplać będziemy”. I dobrze. Ktoś to zrobić w końcu musiał. Bez nudziarskiego tonu opowiedzieć o buńczucznej młodości w końcówce lat osiemdziesiątych. O późniejszym dorastaniu i poszukiwaniu pomysłu na siebie i swoje życie. Ale przede wszystkim, zanucić gorzką balladę o Polsce, w której wszelkie najpodlejsze szarości mieszają się z krzykliwością cycatych panienek z kolorowych reklamówek.

Obecnie część tego pokolenia osiadła na mieliźnie rodzin, kredytów i korporacyjnych karier. Gimbazjada zaś pominięta przez Złośliwą Fortunę podczas festiwalu rozdawania mózgów, z Iphonami w rękach (w ramach nagrody pocieszenia), niechętnie grzebie w przeszłości i chyba nie chce zrozumieć teraźniejszości. A szkoda, bo opowiadania są napisane tak do bólu dzisiejszym językiem. Trochę ironicznie, trochę wulgarnie. Przede wszystkim- prawdziwie.

Każdy rozdział to osobna historia, a każda z nich, to swoista pocztówka z przeszłości. I to nie tak odległej. Z ósmej strony, książka ta uświadamia mi, że dziewięćdziesiąte to już miniona epoka. To se ne wrati. I tu pojawiają się pierwsze łzy „ale ja jestem już stara”. Wracając jednak do pocztówek Shutego, niby jest betonowo, buro ale jednak ciekawie.

Mamy typową scenkę sytuacyjną z życia prostego, ale obfitującego w niespodzianki nowohuckiej rodziny: kolejki do warzywniaka, domowe celebracje zakupu pomarańczy, drobne plamy pleśni i pierwsze rysy na kryształowym wizerunku ojca. Trochę w tym kpiny, trochę zrozumienia dla tych wszystkich nawyków magazynowania, których nie da się z niektórych ludzi wyplenić, mimo otwarcia granic kraju i sklepów całodobowych.

Inna pocztówka maluje krajobrazy doskonale mi znane z rodzinnego, wiejskiego wschodu: kiełbasy, szynki, sałatki jarzynowe, jajka w majonezie, ogórki kiszone i brzuchata panna młoda. A cały obraz wzbogacony o „ekomolekularny eksperyment gastronomiczny” z wytresowaną kawką w tle. I śmieszno i straszno.

Wiele historii skupia się wokół podróży, głównie na wschód bądź południe Europy. Te dłuższe, handlowe do Gruzji i te krótsze, na planty po pierwsze narkotyki. Wszystkie odbywają się jakby przez jeden kraj betonowo – psychodeliczno – komunistyczny. Wszystko jest ułudą i oszustwem – od narkotyków przez magnetowidy video czy Wrota Orientu, za którymi bohaterowie jednego z opowiadań, nie znajdują nic, poza tym co już znają z własnego kraju – syf, kiła, rozgardiasz i mogiła. 

Ostatnie lata komuny upływają na moralizatorstwie Misia Uszatka i walk plemiennych na frontach: matka – ojciec, ojciec – syn, brat – brat, sąsiad – sąsiad, osiedle – osiedle, chlor – luj, zomo – robotnicy i na szarym końcu, ledwo wyczuwalna władza - opozycja. 

W końcu jednak na kartach historii i w scenkach przedstawianych przez Shutego, pojawiają się tytułowe lata 9O i pierwsze traumy osmolone czerniami wybuchów telewizorów marki Rubin czy piski maszyn komputerowych ATARI. To uczucie, które sama dobrze znam – kto ma joysticka, ten ma władzę na ośce.

Wszystko staje się powszechnie dostępne – alkohol, słodycze seks i przemoc. Seksu jednak jakoś mało, zawsze coś idzie nie tak. Zawsze te lepsze panienki są na innych imprezach. 

W opowiadaniach, w których trudno się zorientować, które historie są prawdziwe a które bujdą autora, pojawia się termin TYPICAL POLISH GAR – trafny ale i smutny. Ów Gar, to wynik przemian ustrojowych, podtrzymujący tradycje chamstwa pospolitego, wspieranego przez kult siły fizycznej i cynizmu. Samiec jawi się jako steryd, typowy bywalec siłowni i salonów masaży, odziany w dresy, dopasowane kolorystycznie do sytuacji, amator mięs i bitych blach. Znamy tego kolesia? Och, owszem. Przeca to Seba z bloku obok. Samica Seby, to kobieta w pełni usługowa – ugotuje i posprząta, użyczy płciowego narząda. A jak!

Lata 9O to jednak nie tylko dresiarstwo osiedlowe, to przede wszystkim dziki kapitalizm. Nikt chyba do końca nie wie jak to ogarnąć, ale każdy podświadomie wie, że trzeba brać jak najwięcej. Istna dżungla. Pierwsze supermarkety. I tutaj pojawia się opis: nowe centrum [domyślam się, że chodzi o dzisiejsze Czyżyny], dwie strony barykady – dzikusy, ale już konsumenci kontra ochrona sklepu. Gaz, przepychanki, szturmowanie alejek sklepowych. Brzmi znajomo? Trochę jak obrazy z kronik strajkowych lat 8O. Na koniec – Czarny Piątek – dzień Ofiar Wielkiego Otwarcia. No cóż, każda dekada ma swoje dramaty, bohaterów i pomniki.
Druga połowa minionej dekady u Shutego, to te historie, które doskonale znam z własnego życia i opowiadań znajomych – wyjazdy do Londynu, pierwsze zatrudnienia w polskich korporacjach czy bankach.

Nadchodzi sylwester 2000 a z nim wielkie oczekiwania. Albo będzie lepiej, albo wszystko pierdolnie. Na razie żyjemy, do wielkich zmian nie doszło. Obserwujemy skutki tego, co się stało po 89 „w dziewięćdziesiątych w całej postkomunie odbywało się wielkie krojenie tortu. Każdy, kto umiał się odnaleźć i zorganizować, załapał się na słodkie. Mniej przedsiębiorczy klepali biedę i chlejąc nalewki, staczali się poniżej poziomu krytyki.”

I nie zmienia się nic – krzyknąłby Rychu Peja - jedni pławią się w luksusach, inni klepią słodką biedę. Wielu jednak zapytanych dziś Polaków, tych o szarych oczach, z szarych bloków, powie to samo „cierpimy, ale będziemy wybawieni, my naród wybrany”. Kilku polityków robi nawet na tym karierę, roniąc gorzkie łzy smoleńskie.

Książka Shutego trafiła prosto w moje dziewicze serce. I to nie chodzi o sam styl gonzo, który „kocham, lubię i szanuję”. Chociaż, nie ukrywam, że bardzo thompsonowsko jest, ale tak w polski sposób. Są narkotyki, jest krytyka naszej małej, podwórkowej, katolickiej wiary i wszystkich tych ruchów filozoficzno –eko – religijnych, na jakie otworzył się nasz kraj po upadku „komuny”. Ale przede wszystkim, są odrażające i prawdziwe opisy naszych rodaków – nalane, najebane ryje. Oto nasza Wolska Pospolita, chełpiąca się opowieściami o tym jak żre, rucha i zapija wódą. Wszystko z dumnym, białym orłem w tle. 

W całej tej narracji, jestem gdzieś jeszcze ja - za młoda na to, by pamiętać Jarocińskie Punk Odyseje, za stara by zapomnieć pierwsze kasety video i magię „kolorowego telewizora”. Dedykacja na pierwszej stronie książki „dla córek”, zmusza mnie do refleksji, co mój ojciec mógłby powiedzieć o swoich czasach. Ale on żył w głębokiej komunie. Teraz odpoczywa i chyba już nawet nie jest zdziwiony tym, jak wszystko przewróciło się do góry nogami. Po prostu cieszy się kolorowymi westernami dostępnymi całą dobę na kanałach dekodera Polsatu. Piękny to prezent gwiazdkowy – opis i własnej młodości i kraju, podany w zalewie punkowo – podróżniczo – osiedlowej, gdzie możemy przeczytać:
„Powiadają, że człowiek uczy się na błędach, a potem znowu uczy się na błędach, takie zjawisko nazywa się chyba reinkarnacją, no chyba że się mylę, mylić się ludzka rzecz.”
Mam nadzieję, że tym razem jednak się nie pomyliłam i dobrze odczytałam „Dziewięćdziesiąte”.

niedziela, 8 grudnia 2013

Jack Kerouac "W drodze"



Kiedy sierpień uderza człowieka rozbuchanym słońcem prosto w oczy, a jednocześnie jego kieszenie z różnych przyczyn smaga wicher pustki, robi się trochę przygnębiająco. Asekuracyjnie głowa zaczyna domagać się wtedy jakiegoś rodzaju ucieczki. Dzikiej podróży byle jakim samochodem, byle gdzie, byle przed siebie. Najlepiej bezkresnymi drogami Ameryki, która  w naszej świadomości obrosła jakimś swoistym kultem, mistycyzmem. Przecież to właśnie tam wyśniono wielki sen, którego śmierć ogłaszano już setki razy, a mimo to każdy próbuje go spełnić. Opowieść W drodze Jacka Kerouaca przytrafiła mi się w odpowiednim momencie życia. Udało mi się pokonać kilometry zakurzonych dróg, cofając się do czasów renesansu prosto z San Francisco - jak często nazywane są lata 50. w historii kraju Wuja Sama - nie ruszając się z ławki na wiślanych bulwarach. Nie trzeba jednak mieć jakichś wielkich problemów czy zmartwień, by sięgnąć po tę książkę. Każdy, kto lubi buchające, tętniące szaleństwem życie, pokocha ją od pierwszego zdania.

Kerouac podobno napisał tę książkę w trzy miesiące. Podobno wspierał się w tym twórczym szaleństwie benzydryną. Podobno pisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanej taśmą, żeby zmiana kartek w maszynie do pisania nie wybiła go z transu tworzenia. Książka musiała odleżeć swoje, nim doczekała się publikacji. Jest mocno przesiąknięta autobiografią i historiami przyjaciół pisarza - Ginsberga, Cassady'ego i Burroughsa. I podobno jest to książka o ich wspólnej podróży po Ameryce.

Podobno, podobno... żadne podobno. Tak było. Ja wierzę i tym plotkom, i autorowi, i bohaterowi tej opowieści. Dlaczego? Bo jest opowiedziana w taki sposób, że najbardziej misternie utkane kłamstwo przy tym bogactwie słów, w jakie została ubrana historia W drodze, jawi się jako zwykły łachman, szmata do wycierania butów. Tyle.

Trudno mówić tu o samej fabule. Bohaterowie - młody pisarz Sal Paradise i jego przyjaciele podróżują po kraju, zatrzymują się u znajomych, podejmują różne prace. Po to, by za chwilę znów wszystko rzucić i ruszyć w drogę. A w drodze, jak w życiu, przypadkowe znajomości, seks, picie, palenie i rozmowy czasem wzniosłe, czasem pełne pasji, zawsze ważne i służące odkrywaniu prawd najczystszych. Nie ukrywajmy, to co oni robili w latach 50. w imię buntu przeciwko hipokryzji konformistycznego, przesiąkniętego konsumpcjonizmem społeczeństwa, dzisiaj jest stylem życia wielu z nas. Możliwe, że z wiekiem, nabytym doświadczeniem, zmienia się sposób postrzegania świata i życia, pompowane do głowy zasady zaczynają działać jak hamulec, jednak kto z nas, chociaż raz płonąc ogniem młodości, nie był w stanie przytaknąć bohaterowi, że umieramy i odradzamy się nieskończenie wiele razy. Że tylko pamięć nas czasem zawodzi, a generalnie jest tak, iż przejścia od życia do śmierci i z powrotem są upiornie łatwe. Wszystko to w imię zachwytu, jakim nęci nas świat i jego ogrom. Coś, co każe nam biec ciągle dalej, zmuszając do rozstań i pożegnań. Czasem na słodki moment, czasem gorzkie „na zawsze”.

Podróż bohaterów po Ameryce, w pogoni za przygodami, jazzem, narkotykami, alkoholem i wolną miłością, to nie tylko lekarstwo na wszelkie rozgoryczenia i smutki. To przede wszystkim ekstatyczna radość istnienia. Ot tak, sama w sobie. I czy nie o to chodzi, by dać się ponieść szaleństwu rozmów, chęci wybawienia się, złapania wszystkich srok za ogon, nieklepania oklepanych frazesów? Ogniowi, który trawi rutynę? Nim wyląduje się w dorosłym, wielce ułożonym, grobowo poważnym życiu zawodowo-rodzinnym, każdy powinien spróbować, chociaż raz, żeby móc powiedzieć: Tak, życie jest niesamowicie smaczne.

Książka Kerouaca to nie tylko sztandarowe dzieło bitników, to mała rewolucja w życiu każdego człowieka, któremu gdzieś tam w głowie cyka cichutka  bomba, że ta wielka gra, w jaką przyszło nam grać, to nie tylko praca, tytuły, pieniądze i wielka powaga. Polecam z całego młodzieńczego serca.



Recenzja dla Miesiąca w Krakowie, 2010

Jakub Żulczyk "Instytut"




Inteligenci tego świata załamują ręce nad kondycją młodych ludzi. Nad tym, że w większości karmią się popkulturową papką. Że z zapałem mogą dyskutować o wyższości Cube nad Piłą lub odwrotnie albo o tym, że Matrix braci Wachowskich to przełom w kinie i sypać w rozmowach cytatami z filmów Tarantino. I co z tego? Jako jedna z takich gówniar przesiąknięta do szpiku kości tą papką, czuję się świetnie. I wciąż zamierzam czerpać garściami z tego chwilami tandetnego "plastiku". I cieszę się, gdy czytam, że Jakub Żulczyk dla takich jak ja chce pisać książki. Bo pisze świetnie ale i bez ogródek. Chwilami bezczelnie gówniarsko. Tak przynajmniej było z jego poprzednimi dwoma książkami. Najnowsza, Instytut, to jazda zupełnie innej kategorii. Też bez trzymanki, ale o tym za chwilę.

Tytułowy Instytut to mieszkanie w centrum Krakowa, ulokowane w jednej z kamienic przy alei Mickiewicza. Nikt z bohaterów nie wie tak naprawdę skąd wzięła się jego nazwa ani jaka jest jego historia. I tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Ani Agnieszki, która w spadku dostała Instytut po babci, ani jej współlokatorów: pozującą na alterglobalistkę Igę, dresiarza Sebastiana o gołębim sercu, nawiedzonej ezoteryką Weronikę czy żyjącego poza nawiasem Rumuna. Bo wszyscy skupieni są wokół Brzydkiego Kota, pracy w nim, piciu i trzeźwieniu. Bo wszyscy przed czymś uciekają tak naprawdę. Wszyscy mają coś na sumieniu. Również główna bohaterka. Wspomniana już trzydziestopięcioletnia Agnieszka, to kobieta po przejściach, na życiowym rozstaju z rozwodem i walką o prawo opieki nad nastoletnia córką. I tu musze dodać, ze nie wiem czy z takimi problemami borykają sie wszystkie 30latki, czy wszystkie w ten sposób walczą z rutyna życia, z pewnością wiem, że dobrze czyta sie takie historie.

Akcja rozpoczyna sie w momencie gdy Agnieszka wraz ze współlokatorami odkrywa, że ktoś uwięził ich w mieszkaniu. Jedyna wskazówka jaką zostawiają oprawcy jest napis na ścianie „mieszkanie musi zostać opuszczone”. Bo należy do NICH. Kim są owi ONI? Trudno powiedzieć. Dla każdego oznaczają zupełnie kogoś innego. I raczej nie są to porzuceni kochankowie z przeszłości, ani znajomi, którym są dłużni pieniądze. Są to przeciwnicy odarci z tożsamości. I dla każdego z bohaterów rysowanych wyraźną kreską, przybierają inną formę. Jest gęsto, duszno i intrygująco. Żulczyk niezwykle zręcznie posługuje się schematem powieści grozy. Gdy napięcie czytelnika osiąga najwyższe obroty, on rzuca w twarz retrospekcja. I z jednej strony jest to irytujące, bo „jak to w najlepszym momencie przerwa taka?!”, a z drugiej cieszy, można złapać oddech, by za chwile znowu go wstrzymać. Cała uwaga została rozpięta na maglu sprytnie pożenionych słów. Szczególnie zagrabiającą uwagę czytelnika są opisy narastającego, obłapiającego swoimi mackami lęku i strachu. Nie tylko bohaterów ale i samego czytelnika. Atmosfera zaszczucia jest zbudowana porównywalnie dobrze, jak u Orbitowskiego czy ... Kinga. Akcja jest dynamiczna przez co książkę czyta sie świetnie. Tak dobrze, że nawet nie boli jakoś szczególnie sensowność fabuły a raczej jej brak. Zwłaszcza to błyskawiczne zabicie deskami okien podczas kilku godzin snu wyczerpanych lokatorów, czy samo zakończenie odpowiadające na wielkie pytanie kołaczące się w głowie czytelnika, KIM ONI SĄ.

Żulczykowi zarzuca sie lans, blog pod publiczkę, teksty dla Aktivista ale kto dzisiaj bez promocji własnej osoby jest w stanie przetrwać? Każdy będzie miał swoje 15 minut prorokował Warhol i to już się dzieje. Las rąk pragnących chociaż na chwilę chwycić uwagę publiki. I dobrze, że wydawnictwo promuje tę książkę, i samego autora. Mam za sobą noc z książką od której nie mogłam sie oderwać. A o to coraz trudniej. i jak to sobie tłumaczyć? Głową nakarmioną popkulturalną szmirą?


Recenzja dla Miesiąca w Krakowie, listopad  2010