Inteligenci tego świata załamują ręce nad kondycją młodych ludzi. Nad tym, że w większości karmią się popkulturową papką. Że z zapałem mogą dyskutować o wyższości Cube nad Piłą lub odwrotnie albo o tym, że Matrix braci Wachowskich to przełom w kinie i sypać w rozmowach cytatami z filmów Tarantino. I co z tego? Jako jedna z takich gówniar przesiąknięta do szpiku kości tą papką, czuję się świetnie. I wciąż zamierzam czerpać garściami z tego chwilami tandetnego "plastiku". I cieszę się, gdy czytam, że Jakub Żulczyk dla takich jak ja chce pisać książki. Bo pisze świetnie ale i bez ogródek. Chwilami bezczelnie gówniarsko. Tak przynajmniej było z jego poprzednimi dwoma książkami. Najnowsza, Instytut, to jazda zupełnie innej kategorii. Też bez trzymanki, ale o tym za chwilę.
Tytułowy Instytut to mieszkanie w centrum
Krakowa, ulokowane w jednej z kamienic przy alei Mickiewicza. Nikt z bohaterów
nie wie tak naprawdę skąd wzięła się jego nazwa ani jaka jest jego historia. I
tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Ani Agnieszki, która w spadku dostała Instytut
po babci, ani jej współlokatorów: pozującą na alterglobalistkę Igę, dresiarza
Sebastiana o gołębim sercu, nawiedzonej ezoteryką Weronikę czy żyjącego poza
nawiasem Rumuna. Bo wszyscy skupieni są wokół Brzydkiego Kota, pracy w nim,
piciu i trzeźwieniu. Bo wszyscy przed czymś uciekają tak naprawdę. Wszyscy mają
coś na sumieniu. Również główna bohaterka. Wspomniana już
trzydziestopięcioletnia Agnieszka, to kobieta po przejściach, na życiowym
rozstaju z rozwodem i walką o prawo opieki nad nastoletnia córką. I tu musze dodać,
ze nie wiem czy z takimi problemami borykają sie wszystkie 30latki, czy wszystkie w ten sposób walczą
z rutyna życia, z pewnością wiem, że dobrze czyta sie takie historie.
Akcja rozpoczyna sie w momencie gdy
Agnieszka wraz ze współlokatorami odkrywa, że ktoś uwięził ich w mieszkaniu.
Jedyna wskazówka jaką zostawiają oprawcy jest napis na ścianie „mieszkanie musi
zostać opuszczone”. Bo należy do NICH. Kim są owi ONI? Trudno powiedzieć. Dla
każdego oznaczają zupełnie kogoś innego. I raczej nie są to porzuceni kochankowie
z przeszłości, ani znajomi, którym są dłużni pieniądze. Są to przeciwnicy
odarci z tożsamości. I dla każdego z bohaterów rysowanych wyraźną kreską, przybierają
inną formę. Jest gęsto, duszno i intrygująco. Żulczyk niezwykle zręcznie posługuje
się schematem powieści grozy. Gdy napięcie czytelnika osiąga najwyższe obroty,
on rzuca w twarz retrospekcja. I z jednej strony jest to irytujące, bo „jak to
w najlepszym momencie przerwa taka?!”, a z drugiej cieszy, można złapać oddech,
by za chwile znowu go wstrzymać. Cała uwaga została rozpięta na maglu sprytnie
pożenionych słów. Szczególnie zagrabiającą uwagę czytelnika są opisy narastającego,
obłapiającego swoimi mackami lęku i strachu. Nie tylko bohaterów ale i samego
czytelnika. Atmosfera zaszczucia jest zbudowana porównywalnie dobrze, jak u
Orbitowskiego czy ... Kinga. Akcja jest dynamiczna przez co książkę czyta sie świetnie.
Tak dobrze, że nawet nie boli jakoś szczególnie sensowność fabuły a raczej jej
brak. Zwłaszcza to błyskawiczne zabicie deskami okien podczas kilku godzin snu
wyczerpanych lokatorów, czy samo zakończenie odpowiadające na wielkie pytanie kołaczące
się w głowie czytelnika, KIM ONI SĄ.
Żulczykowi zarzuca sie lans, blog pod
publiczkę, teksty dla Aktivista ale kto dzisiaj bez promocji własnej osoby jest
w stanie przetrwać? Każdy będzie miał swoje 15 minut prorokował Warhol i to już
się dzieje. Las rąk pragnących chociaż na chwilę chwycić uwagę publiki. I
dobrze, że wydawnictwo promuje tę książkę, i samego autora. Mam za sobą noc z książką
od której nie mogłam sie oderwać. A o to coraz trudniej. i jak to sobie
tłumaczyć? Głową nakarmioną popkulturalną szmirą?
Recenzja dla Miesiąca w Krakowie, listopad 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz