Kiedy sierpień uderza
człowieka rozbuchanym słońcem prosto w oczy, a jednocześnie jego kieszenie z
różnych przyczyn smaga wicher pustki, robi się trochę przygnębiająco.
Asekuracyjnie głowa zaczyna domagać się wtedy jakiegoś rodzaju ucieczki.
Dzikiej podróży byle jakim samochodem, byle gdzie, byle przed siebie. Najlepiej
bezkresnymi drogami Ameryki, która w
naszej świadomości obrosła jakimś swoistym kultem, mistycyzmem. Przecież to
właśnie tam wyśniono wielki sen, którego śmierć ogłaszano już setki razy, a
mimo to każdy próbuje go spełnić. Opowieść W drodze Jacka Kerouaca przytrafiła
mi się w odpowiednim momencie życia. Udało mi się pokonać kilometry zakurzonych
dróg, cofając się do czasów renesansu prosto z San Francisco - jak często
nazywane są lata 50. w historii kraju Wuja Sama - nie ruszając się z ławki na
wiślanych bulwarach. Nie trzeba jednak mieć jakichś wielkich problemów czy
zmartwień, by sięgnąć po tę książkę. Każdy, kto lubi buchające, tętniące
szaleństwem życie, pokocha ją od pierwszego zdania.
Kerouac podobno
napisał tę książkę w trzy miesiące. Podobno wspierał się w tym twórczym
szaleństwie benzydryną. Podobno pisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru
posklejanej taśmą, żeby zmiana kartek w maszynie do pisania nie wybiła go z
transu tworzenia. Książka musiała odleżeć swoje, nim doczekała się publikacji.
Jest mocno przesiąknięta autobiografią i historiami przyjaciół pisarza -
Ginsberga, Cassady'ego i Burroughsa. I podobno jest to książka o ich wspólnej
podróży po Ameryce.
Podobno, podobno...
żadne podobno. Tak było. Ja wierzę i tym plotkom, i autorowi, i bohaterowi tej
opowieści. Dlaczego? Bo jest opowiedziana w taki sposób, że najbardziej
misternie utkane kłamstwo przy tym bogactwie słów, w jakie została ubrana
historia W drodze, jawi się jako zwykły łachman, szmata do wycierania butów.
Tyle.
Trudno mówić tu o
samej fabule. Bohaterowie - młody pisarz Sal Paradise i jego przyjaciele
podróżują po kraju, zatrzymują się u znajomych, podejmują różne prace. Po to, by
za chwilę znów wszystko rzucić i ruszyć w drogę. A w drodze, jak w życiu,
przypadkowe znajomości, seks, picie, palenie i rozmowy czasem wzniosłe, czasem
pełne pasji, zawsze ważne i służące odkrywaniu prawd najczystszych. Nie
ukrywajmy, to co oni robili w latach 50. w imię buntu przeciwko hipokryzji
konformistycznego, przesiąkniętego konsumpcjonizmem społeczeństwa, dzisiaj jest
stylem życia wielu z nas. Możliwe, że z wiekiem, nabytym doświadczeniem,
zmienia się sposób postrzegania świata i życia, pompowane do głowy zasady
zaczynają działać jak hamulec, jednak kto z nas, chociaż raz płonąc ogniem
młodości, nie był w stanie przytaknąć bohaterowi, że umieramy i odradzamy się
nieskończenie wiele razy. Że tylko pamięć nas czasem zawodzi, a generalnie jest
tak, iż przejścia od życia do śmierci i z powrotem są upiornie łatwe. Wszystko
to w imię zachwytu, jakim nęci nas świat i jego ogrom. Coś, co każe nam biec
ciągle dalej, zmuszając do rozstań i pożegnań. Czasem na słodki moment, czasem
gorzkie „na zawsze”.
Podróż bohaterów po
Ameryce, w pogoni za przygodami, jazzem, narkotykami, alkoholem i wolną
miłością, to nie tylko lekarstwo na wszelkie rozgoryczenia i smutki. To przede
wszystkim ekstatyczna radość istnienia. Ot tak, sama w sobie. I czy nie o to
chodzi, by dać się ponieść szaleństwu rozmów, chęci wybawienia się, złapania
wszystkich srok za ogon, nieklepania oklepanych frazesów? Ogniowi, który trawi
rutynę? Nim wyląduje się w dorosłym, wielce ułożonym, grobowo poważnym życiu
zawodowo-rodzinnym, każdy powinien spróbować, chociaż raz, żeby móc powiedzieć:
Tak, życie jest niesamowicie smaczne.
Książka Kerouaca to
nie tylko sztandarowe dzieło bitników, to mała rewolucja w życiu każdego
człowieka, któremu gdzieś tam w głowie cyka cichutka bomba, że ta wielka gra, w jaką przyszło nam
grać, to nie tylko praca, tytuły, pieniądze i wielka powaga. Polecam z całego
młodzieńczego serca.
Recenzja dla Miesiąca w Krakowie, 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz