niedziela, 8 grudnia 2013

Jack Kerouac "W drodze"



Kiedy sierpień uderza człowieka rozbuchanym słońcem prosto w oczy, a jednocześnie jego kieszenie z różnych przyczyn smaga wicher pustki, robi się trochę przygnębiająco. Asekuracyjnie głowa zaczyna domagać się wtedy jakiegoś rodzaju ucieczki. Dzikiej podróży byle jakim samochodem, byle gdzie, byle przed siebie. Najlepiej bezkresnymi drogami Ameryki, która  w naszej świadomości obrosła jakimś swoistym kultem, mistycyzmem. Przecież to właśnie tam wyśniono wielki sen, którego śmierć ogłaszano już setki razy, a mimo to każdy próbuje go spełnić. Opowieść W drodze Jacka Kerouaca przytrafiła mi się w odpowiednim momencie życia. Udało mi się pokonać kilometry zakurzonych dróg, cofając się do czasów renesansu prosto z San Francisco - jak często nazywane są lata 50. w historii kraju Wuja Sama - nie ruszając się z ławki na wiślanych bulwarach. Nie trzeba jednak mieć jakichś wielkich problemów czy zmartwień, by sięgnąć po tę książkę. Każdy, kto lubi buchające, tętniące szaleństwem życie, pokocha ją od pierwszego zdania.

Kerouac podobno napisał tę książkę w trzy miesiące. Podobno wspierał się w tym twórczym szaleństwie benzydryną. Podobno pisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanej taśmą, żeby zmiana kartek w maszynie do pisania nie wybiła go z transu tworzenia. Książka musiała odleżeć swoje, nim doczekała się publikacji. Jest mocno przesiąknięta autobiografią i historiami przyjaciół pisarza - Ginsberga, Cassady'ego i Burroughsa. I podobno jest to książka o ich wspólnej podróży po Ameryce.

Podobno, podobno... żadne podobno. Tak było. Ja wierzę i tym plotkom, i autorowi, i bohaterowi tej opowieści. Dlaczego? Bo jest opowiedziana w taki sposób, że najbardziej misternie utkane kłamstwo przy tym bogactwie słów, w jakie została ubrana historia W drodze, jawi się jako zwykły łachman, szmata do wycierania butów. Tyle.

Trudno mówić tu o samej fabule. Bohaterowie - młody pisarz Sal Paradise i jego przyjaciele podróżują po kraju, zatrzymują się u znajomych, podejmują różne prace. Po to, by za chwilę znów wszystko rzucić i ruszyć w drogę. A w drodze, jak w życiu, przypadkowe znajomości, seks, picie, palenie i rozmowy czasem wzniosłe, czasem pełne pasji, zawsze ważne i służące odkrywaniu prawd najczystszych. Nie ukrywajmy, to co oni robili w latach 50. w imię buntu przeciwko hipokryzji konformistycznego, przesiąkniętego konsumpcjonizmem społeczeństwa, dzisiaj jest stylem życia wielu z nas. Możliwe, że z wiekiem, nabytym doświadczeniem, zmienia się sposób postrzegania świata i życia, pompowane do głowy zasady zaczynają działać jak hamulec, jednak kto z nas, chociaż raz płonąc ogniem młodości, nie był w stanie przytaknąć bohaterowi, że umieramy i odradzamy się nieskończenie wiele razy. Że tylko pamięć nas czasem zawodzi, a generalnie jest tak, iż przejścia od życia do śmierci i z powrotem są upiornie łatwe. Wszystko to w imię zachwytu, jakim nęci nas świat i jego ogrom. Coś, co każe nam biec ciągle dalej, zmuszając do rozstań i pożegnań. Czasem na słodki moment, czasem gorzkie „na zawsze”.

Podróż bohaterów po Ameryce, w pogoni za przygodami, jazzem, narkotykami, alkoholem i wolną miłością, to nie tylko lekarstwo na wszelkie rozgoryczenia i smutki. To przede wszystkim ekstatyczna radość istnienia. Ot tak, sama w sobie. I czy nie o to chodzi, by dać się ponieść szaleństwu rozmów, chęci wybawienia się, złapania wszystkich srok za ogon, nieklepania oklepanych frazesów? Ogniowi, który trawi rutynę? Nim wyląduje się w dorosłym, wielce ułożonym, grobowo poważnym życiu zawodowo-rodzinnym, każdy powinien spróbować, chociaż raz, żeby móc powiedzieć: Tak, życie jest niesamowicie smaczne.

Książka Kerouaca to nie tylko sztandarowe dzieło bitników, to mała rewolucja w życiu każdego człowieka, któremu gdzieś tam w głowie cyka cichutka  bomba, że ta wielka gra, w jaką przyszło nam grać, to nie tylko praca, tytuły, pieniądze i wielka powaga. Polecam z całego młodzieńczego serca.



Recenzja dla Miesiąca w Krakowie, 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz