Jestem pesymistą. Patrząc na butelkę Wyborowej, zawsze widzę że jest już niestety w połowie wypita. Nie umiem znajdować pozytywów w kiepskich rzeczach, jak nakazują poradniki szczęścia Pań Domowych. Coś jest do bani i kropka. Zostając przy terminologii Poradników Domowych, nosiłam się z recenzją „Gier Losowych” Joanny Dziwak, jak przysłowiowa kura domowa z jajkiem. Tak bardzo chciałam znaleźć jakikolwiek punkt zaczepny do recenzji miłej i chwalącej ów twór. No i nie znalazłam.
Napiszę więc, dlaczego „Gry
Losowe” mnie rozczarowały...
Po pierwsze, na okładce czytam,
że „Nikt dotąd nie przygotował tak złośliwej parodii powieści dla uduchowionych
kur domowych[…]”. Jasne, jest złośliwie. Książkowy Janusz L. L.. Czereśniewski
do bólu przypomina pewnego literata –naukowca – katolika, którego każdy zna z
tego, że sprzedał zajebiście swą samotność w sieci i że nie potrzebuje
specjalnie ośmieszania. Sam swoimi teoriami głoszonymi w telewizjach
śniadaniowych i wszelakich magazynach dla kobiet mniej i bardziej wyzwolonych,
kompromituje się. Po całości.
Nie bardzo chyba rozumiem
filozofię Pani Dziwak czy innych ludzi, parodiujących słabe gnioty literackie.
Szkoda lasów, papieru w drukarniach na takie parodie. Nie lepiej w afroncie do
słabizny tworzyć rzeczy zajebiste, fajnie napisane? Na religii katecheta mnie
uczył, że Pan Jezus płacze w niebie, kiedy ludzie obdarowani talentem, marnują
go pisząc rzeczy nic nie warte.
„-Słucham zespołów, które jeszcze
nie istnieją – powiedziała dziewczyna popijająca kompot z ekoczereśni z
gospodarstwa gdzieś pod Sanokiem.
-Jaki jest twój ulubiony? –
zapytała jej koleżanka popijająca ten sam kompot w knajpie, którą jakis
aspirujący dziennikarz bezpłatnej gazety wciskanej na siłę na przejściu dla
pieszych mógłby nazwać hipsterską, tylko po co”.
Tak, hipsteriada w „Grach
Losowych” ciągnie się kilka dobrych rozdziałów. Są chłopaki z zespołów Tam
Gdzie Kończy się Ironia a Zaczyna Depresja marzący o sławie na fejsie,
dziewczyny, które za torebkę zrobią loda z polewą i covery Budki Suflera w
wykonaniu Lany Del Rey. I tu jest i złośliwie i błyskotliwie. Mniam.
Zastanawiam się tylko, czy ten kawałek nie odnalazłby się lepiej w wielkich internetach,
w postaci komiksowej. Wszak Joanna Dziwak wymiata na fejsbukowym Hipsterskim
maoizmie. I chwała jej za to.
Wiadome jest, ze w każdej
[anty]powieści pojawiają się bohaterowie, którzy „wędrując od Bytomia do Las
Vegas, próbują przebiec przez autostradę życia, ale kończą pod kołami”. Jednak
jakoś mi się płakać nad ich losami nie chciało. Historia Jo, szansonistki z Las
Vegas, której nie wystarcza na życie, bo słabo ustami pracuje w
przeciwieństwie, do młodszych koleżanek, i lodami sobie ścieżki kariery nie
wypracowuje, nie porywa. Ani w poważny, ani sarkastyczny [jak zapewnia okładka]
sposób. Jo romanse są słabe, jak piosenki które pisze. Nudne, jak ludzie,
których spotyka przy barze. Wszechogarniająco rozczarowujące jak moja mina, po
przeczytaniu pierwszych rozdziałów Gier.
Jestem ubogą duchem zjadaczką
chleba, wiem, że nigdy nie dostanę nagrody Nobla ani w dziedzinie nauki, ani
literatury. Wierzę jednak w Lorda Vadera i to, że dobra książka przybija
czytelnika do krzesła, stapia z wanną czy zawiesza na dobre przy uchwycie w
tramwaju. Gdziekolwiek ją czyta. Jeśli nie ma w niej nic nowego czy ciekawego
na temat świata czy ludzi, to szkoda na nią czasu.
Dlatego, nie można uwierzyć ostatniemu zdaniu na okładce „Gier Losowych”, że to idealna lektura na początek
lata. Broń Pamboże! Szczególnie jeśli ma się przed sobą długą podróż PKP. W
sumie, jeśli trzeba przejechać kilka przystanków tramwajem na trasie Borek
Fałęcki – Walcowania po koperek na Halę Targową, też nie warto pakować jej do koszyczka. Lepiej przejrzeć fejsa, Hipsterski
Maoizm.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz