Stosując nomenklaturę barejowskich „Zmienników”, cechuje mnie typowo damska optyka. Z klapkami na oczach uparcie patrzę w jeden punkt. Myśląc o gonzo w głowie pulsuje jadowicie czerwonym światłem jeden neon – Hunter S. Thompson. Polskie podwórko? Parskam śmiechem. Okazuje się jednak, że u nas też są praktykujący wyznawcy tego stylu i celnie trafiają kamieniami w okna. Głównie mojej ignorancji. Jedna proca jest w ręku przez Sławomira Shutego. Właśnie odstawiłam jego najnowszy zbiór opowiadań „Dziewięćdziesiąte”, z miną mówiącą „no, nieźle”.
W sieci krytycy piszą, że jest to
głos niezwykle potrzebny. Szczególnie tym wszystkim gówniarzom, którzy
niezdrowo podniecają się latami dziewięćdziesiątymi – gumami kulkami, pegazusem
i ordynarnymi plakatami Bravo Girl. Zdaje się mówić „Hola, hola, smarkacze. Nie
zapominajcie o betonowo – burym socrealizmie. Tu bulgotają wesoło źródła bagna,
w którym jeszcze dłuższą chwilę wszyscy się taplać będziemy”.
I dobrze. Ktoś to zrobić w końcu musiał. Bez nudziarskiego tonu opowiedzieć o
buńczucznej młodości w końcówce lat osiemdziesiątych. O późniejszym dorastaniu
i poszukiwaniu pomysłu na siebie i swoje życie. Ale przede wszystkim, zanucić
gorzką balladę o Polsce, w której wszelkie najpodlejsze szarości mieszają się z
krzykliwością cycatych panienek z kolorowych reklamówek.
Obecnie część tego pokolenia osiadła
na mieliźnie rodzin, kredytów i korporacyjnych karier. Gimbazjada zaś pominięta
przez Złośliwą Fortunę podczas festiwalu rozdawania mózgów, z Iphonami w rękach
(w ramach nagrody pocieszenia), niechętnie grzebie w przeszłości i chyba nie
chce zrozumieć teraźniejszości. A szkoda, bo opowiadania są napisane tak do
bólu dzisiejszym językiem. Trochę ironicznie, trochę wulgarnie. Przede
wszystkim- prawdziwie.
Każdy rozdział to osobna historia,
a każda z nich, to swoista pocztówka z przeszłości. I to nie tak odległej. Z
ósmej strony, książka ta uświadamia mi, że dziewięćdziesiąte to już miniona
epoka. To se ne wrati. I tu pojawiają się pierwsze łzy „ale ja jestem już stara”.
Wracając jednak do pocztówek Shutego, niby jest betonowo, buro ale jednak
ciekawie.
Mamy typową scenkę sytuacyjną z
życia prostego, ale obfitującego w niespodzianki nowohuckiej rodziny: kolejki
do warzywniaka, domowe celebracje zakupu pomarańczy, drobne plamy pleśni i pierwsze
rysy na kryształowym wizerunku ojca. Trochę w tym kpiny, trochę zrozumienia dla
tych wszystkich nawyków magazynowania, których nie da się z niektórych ludzi
wyplenić, mimo otwarcia granic kraju i sklepów całodobowych.
Inna pocztówka maluje krajobrazy
doskonale mi znane z rodzinnego, wiejskiego wschodu: kiełbasy, szynki, sałatki
jarzynowe, jajka w majonezie, ogórki kiszone i brzuchata panna młoda. A cały
obraz wzbogacony o „ekomolekularny eksperyment gastronomiczny” z wytresowaną
kawką w tle. I śmieszno i straszno.
Wiele historii skupia się wokół
podróży, głównie na wschód bądź południe Europy. Te dłuższe, handlowe do Gruzji
i te krótsze, na planty po pierwsze narkotyki. Wszystkie odbywają się jakby
przez jeden kraj betonowo – psychodeliczno – komunistyczny. Wszystko jest ułudą
i oszustwem – od narkotyków przez magnetowidy video czy Wrota Orientu, za
którymi bohaterowie jednego z opowiadań, nie znajdują nic, poza tym co już
znają z własnego kraju – syf, kiła, rozgardiasz i mogiła.
Ostatnie lata komuny upływają na
moralizatorstwie Misia Uszatka i walk plemiennych na frontach: matka – ojciec,
ojciec – syn, brat – brat, sąsiad – sąsiad, osiedle – osiedle, chlor – luj,
zomo – robotnicy i na szarym końcu, ledwo wyczuwalna władza - opozycja.
W końcu jednak na kartach historii
i w scenkach przedstawianych przez Shutego, pojawiają się tytułowe lata 9O i
pierwsze traumy osmolone czerniami wybuchów telewizorów marki Rubin czy piski maszyn
komputerowych ATARI. To uczucie, które sama dobrze znam – kto ma joysticka, ten
ma władzę na ośce.
Wszystko staje się powszechnie
dostępne – alkohol, słodycze seks i przemoc. Seksu jednak jakoś mało, zawsze coś idzie nie tak. Zawsze te lepsze panienki są na innych imprezach.
W opowiadaniach, w których trudno
się zorientować, które historie są prawdziwe a które bujdą autora, pojawia się
termin TYPICAL POLISH GAR – trafny ale i smutny. Ów Gar, to wynik przemian
ustrojowych, podtrzymujący tradycje chamstwa pospolitego, wspieranego przez kult
siły fizycznej i cynizmu. Samiec jawi się jako steryd, typowy bywalec siłowni i
salonów masaży, odziany w dresy, dopasowane kolorystycznie do sytuacji, amator
mięs i bitych blach. Znamy tego kolesia? Och, owszem. Przeca to Seba z bloku
obok. Samica Seby, to kobieta w pełni usługowa – ugotuje i posprząta, użyczy płciowego
narząda. A jak!
Lata 9O to jednak nie tylko
dresiarstwo osiedlowe, to przede wszystkim dziki kapitalizm. Nikt chyba do
końca nie wie jak to ogarnąć, ale każdy podświadomie wie, że trzeba brać jak
najwięcej. Istna dżungla. Pierwsze supermarkety. I tutaj pojawia się opis: nowe
centrum [domyślam się, że chodzi o dzisiejsze Czyżyny], dwie strony barykady –
dzikusy, ale już konsumenci kontra ochrona sklepu. Gaz, przepychanki,
szturmowanie alejek sklepowych. Brzmi znajomo? Trochę jak obrazy z kronik
strajkowych lat 8O. Na koniec – Czarny Piątek – dzień Ofiar Wielkiego Otwarcia.
No cóż, każda dekada ma swoje dramaty, bohaterów i pomniki.
Druga połowa minionej dekady u
Shutego, to te historie, które doskonale znam z własnego życia i opowiadań
znajomych – wyjazdy do Londynu, pierwsze zatrudnienia w polskich korporacjach
czy bankach.
Nadchodzi sylwester 2000 a z nim
wielkie oczekiwania. Albo będzie lepiej, albo wszystko pierdolnie. Na razie
żyjemy, do wielkich zmian nie doszło. Obserwujemy skutki tego, co się stało po
89 „w dziewięćdziesiątych w całej postkomunie odbywało się wielkie krojenie
tortu. Każdy, kto umiał się odnaleźć i zorganizować, załapał się na słodkie.
Mniej przedsiębiorczy klepali biedę i chlejąc nalewki, staczali się poniżej
poziomu krytyki.”
I nie zmienia się nic – krzyknąłby Rychu
Peja - jedni pławią się w luksusach, inni klepią słodką biedę. Wielu jednak
zapytanych dziś Polaków, tych o szarych oczach, z szarych bloków, powie to samo
„cierpimy, ale będziemy wybawieni, my naród wybrany”. Kilku polityków robi
nawet na tym karierę, roniąc gorzkie łzy smoleńskie.
Książka Shutego trafiła prosto w moje
dziewicze serce. I to nie chodzi o sam styl gonzo, który „kocham, lubię i
szanuję”. Chociaż, nie ukrywam, że bardzo thompsonowsko jest, ale tak w polski
sposób. Są narkotyki, jest krytyka naszej małej, podwórkowej, katolickiej wiary
i wszystkich tych ruchów filozoficzno –eko – religijnych, na jakie otworzył się
nasz kraj po upadku „komuny”. Ale przede wszystkim, są odrażające i prawdziwe
opisy naszych rodaków – nalane, najebane ryje. Oto nasza Wolska Pospolita,
chełpiąca się opowieściami o tym jak żre, rucha i zapija wódą. Wszystko z
dumnym, białym orłem w tle.
W całej tej narracji, jestem gdzieś
jeszcze ja - za młoda na to, by pamiętać Jarocińskie Punk Odyseje, za stara by
zapomnieć pierwsze kasety video i magię „kolorowego telewizora”. Dedykacja na
pierwszej stronie książki „dla córek”, zmusza mnie do refleksji, co mój ojciec
mógłby powiedzieć o swoich czasach. Ale on żył w głębokiej komunie. Teraz
odpoczywa i chyba już nawet nie jest zdziwiony tym, jak wszystko przewróciło
się do góry nogami. Po prostu cieszy się kolorowymi westernami dostępnymi całą
dobę na kanałach dekodera Polsatu. Piękny to prezent gwiazdkowy – opis i
własnej młodości i kraju, podany w zalewie punkowo – podróżniczo – osiedlowej,
gdzie możemy przeczytać:
„Powiadają, że człowiek uczy się na
błędach, a potem znowu uczy się na błędach, takie zjawisko nazywa się chyba
reinkarnacją, no chyba że się mylę, mylić się ludzka rzecz.”
Mam nadzieję, że tym razem jednak
się nie pomyliłam i dobrze odczytałam „Dziewięćdziesiąte”.