sobota, 28 lutego 2015

Jakub Żulczyk "Ślepnąc od świateł"



Świat Książki
Warszawa 2014

- Daję sobie tutaj maksymalnie 3 lata, potem spierdalam do siebie na wieś. Tam doba ma faktycznie 24 godziny i widać gwiazdy na niebie nocą. Chcę spokoju.
-Kiedy minęły moje 3 lata? He, he, jakieś 7 lat temu…

Wczorajsza rozmowa z dawno widzianą osobą mnie trochę rozstroiła. Wychodzi na to, że wcale nie jestem oryginalna pragnąc odludzia i świętego spokoju. Każdy tego chce i teoretycznie swoje działania kieruje ku temu: odłożyć trochę pieniędzy i zacząć żyć spokojnie, w sielance, z dala od ludzi. Zazwyczaj jeszcze tylko „se zaliczę”: awans, kredyt, dziecko, wyjazd, coś tam.


Jacek, bohater „Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka, ma podobny plan. Zarobić sporo a potem spędzić wakacje w Argentynie. A może nawet nigdy już nie wrócić.

Tylko, że Jacek, to jest gość o którym można powiedzieć pod trzepakiem, że się „w tańcu nie pierdoli”. Jest dilerem narkotykowym w Warszawie. Kokainę nie najgorszej jakości kupują u niego politycy, znani dziennikarze [ tu miałam dziwne skojarzenie, że Żulczyk znowu sobie kogoś parodiuje. W „Instytucie” był to Maleńczuk, teraz chyba Wojewódzki. Chociaż od pierwszego zarzutu się odciął w pewnym wywiadzie… Nieważne.] oraz ludzie „kultury i hipsterstwa” polskiego.
Jacek zarabia duże pieniądze, wszystko kupuje za gotówkę, nie ma kredytów, ani przyjaciół. Poza Paziną, która podobnie jak on, nie lubi ludzi, ani niepotrzebnych pytań.

Jacek zarabia duże pieniądze, nie będąc do końca bandziorem. Wie, jak unikać kłopotów i trzymać ludzi na dystans. Tańczy zgrabnie na linie oddzielającej świat gwiazdorskich salonów od ciemnej strefy przestępców. Ze wszystkimi ubije interes. Teoretycznie skazany na sukces.

Ma jednak słabość, do jednej „kurwy”, która jest i piękna i super dupa. Bo nie zawsze idzie to w parze. Dziewczyna ta jednak, wykorzystuje swoje smutne oczy i trochę nieobecne spojrzenie, aby zdobyć trochę pieniędzy dzianych warszawiaków. Jacek ma dużo pieniędzy i wielkiego pecha. Jest w niej zakochany i mimo świadomości, że z nią nie ma szans na szczęście, z blizną na sercu i honorze, wraca do niej na jeden,ostatni seks. Tutaj Jacek popełnia błąd.

A może popełnia go wcześniej? Jadąc pewnej nocy z towarem do znanego dziennikarza? A może wtedy, gdy przejmuje od „Stryja” torbę na przechowanie, gdzie jest sporo MDMA, hajsu i trochę broni?

Jedno jest pewne, Jacek ma przesrane.

I teraz powinnam wklepać slogan reklamowy „Czy Jackowi się upiecze? Sprawdźcie sami!”.
No chyba, że nie lubicie stylu Żulczyka, to darujcie sobie. Ja niestety, jestem fanką.
Lubię ten wyczuwalny syf pod paznokciami i niepokój wszyty głęboko pod skórę. Narracja Żulczyka jest dosadna ale zgrabna, gdzie Warszawa jest brudna, a jej czarne serce tętni gdzieś pod ziemią, nadając rytm wszystkim robakom. Robaki pracują, zarabiają, kopulują, chleją i ćpają. Zmieniając jedynie markowe wylinki.

Postaci w książkach Żulczyka zmieniają się, mam jednak wrażenie, że jest to wciąż ta sama historia. O brudzie ludzkim. O zniewoleniu. O smutnej prawdzie. Nie ważne czy jesteś wykształconym zarobasem w cudnie skrojonym garniturze, laską śniącą o karierze modelki, ciągnącą kolejną pałę na imprezie, czy może zwykłym Januszem prowadzącym dom weselny w Piździchowie. Każdy z nas jest do czegoś mocno uwiązany. I nigdy nie zasłuży sobie na wieczne wakacje. No, chyba że wierzy w życie po śmierci, to OK. Sprzeczać się nie będę.

niedziela, 15 lutego 2015

Małgorzata Halber „Najgorszy człowiek na świecie”


Wyd. Znak
Kraków 2015

Jak Maryla Rodowicz co roku wraca do Opola na festiwal, by po raz miliardowy zdobywać statuetki najlepszej pieśniarki kolorowych jarmarków TVP, tak w mediach pojawia się temat alkoholizmu. O ile tą pierwszą [moim skromnym zdaniem] powinien odstrzelić weterynarz i odstawić do Ciechocinka na wieczny i zasłużony urlop, o tyle temat nadmiernego ochlejstwa sprowadzany jest do debat mądrych łbów i kilku kadrów z życia patologicznych rodzin. A alkoholik to nie zawsze bezdomny czy bezrobotny, bo nie zawsze jeden czy drugi jest alkoholikiem. W Polsce chyba jednak lubimy etykietki – pedał, lewak, dziwka, alkoholik. Łatwiej się żyje w niezrozumiałej i zmieniającej się rzeczywistości mając takie tagi. Na wszystkim, co jest odstające od naszego wyobrażenia normalności.

Temat alko często się pojawia w polskich filmach. Smażowski czy wcześniej Koterski dali trochę po dupie sumieniu Polaków. Wciąż jednak odpierający rzeczywistość mogą się powołać na fikcję filmową. Inaczej się dzieje, kiedy nagłe ładna, młoda pani z telewizji robi swoje coming out i wtedy na ryju rośnie zdziwienie „TO ONA TEŻ? ŁO MATKO JEDYNO!”. Bo to już nie jest news z Pudelka, że jedna gwiazdka wypiła se winko do obiadu i jakoś tak się promil uzbierał a ten przechodzień na pasach, to sam się wepchał, no bo było warunkowe i w ogóle jakoś tak mgliście. 

To już jest bardzo osobiste wyznanie. Bolesne i pełnie wstydu. Bez cienia pychy.

Małgorzata Halber otworzyła swoją książką Podziemny Krąg Nałogu. „Najgorszy człowiek na świecie” pokazuje kilka zasad. Nie tylko tych rozdawanych na skserowanych, zalaminowanych kartach podczas spotkań Anonimowych Alkoholików. Ale zasad, które naginamy chyba wszyscy. A może większość. Albo tylko ludzie, których ja znam. 

Po pierwsze, nikt nie mówi o Podziemnym Kręgu. Każdy wie, każdy zna kogoś kto ma problemy z alkoholem, ale mało kto się tym martwi. „Tak jest, takie to życie w Polsce powalone”, „śledzik lubi pływać”, „trza się w końcu odstresować, co nie?” itd.

Po drugie, „KAŻDY SIĘ WSTYDZI. KAŻDY SIĘ WSTYDZI TRZECH RZECZY. ŻE NIE JEST ŁADNY. ŻE ZA MAŁO WIE. I ŻE NIE WYSTARCZAJĄCO DOBRZE RADZI SOBIE W ŻYCIU. KAŻDY.” Nie każdy jednak się do tego przyzna, no chyba że najebany, nad ranem, kiedy barman czeka aż dopijemy ostatni kielich/piwo. Bo kto lubi być oceniany? 

I tu pojawia się „po trzecie”, czyli nikt nie ocenia. Ile razy łapiemy się na tym, że nie mówimy za wiele o sobie, tylko dlatego, że boimy się oceny. Że usłyszymy „jesteś głupi, słaby i pojebany”. A z ósmej strony, kto to mówi? Ludzie, którzy podobnie jak książkowa Krystyna żyją w przekonaniu, że zawsze trzeba czuć się fajnie, nie narzekać i zapierdalać. Przy tym być cool i mieć airmaxy na nogach.

Po czwarte, każdy mówi zawsze o swoich emocjach i musi nauczyć się je nazywać. Inaczej człowiekowi w końcu odpierdoli albo zacznie pić.

Po piąte i najważniejsze, każdy musi wyrzucić ze słownika zwroty „no, ale kobiety zazwyczaj” oraz „robi się, „myśli się”, bo „[…] te zgrabne zwroty wplecione są twoje poglądy i emocje. Ponieważ ostatecznie masz dostęp jedynie do własnych emocji, a rzeczywistość podświadomie wyłuskujesz to, co się zgadza z twoimi sądami. […] Z różnych powodów nie powiesz tego w pierwszej osobie. „Ludzie tak mają” brzmi lepiej. Bezpieczniej. I mądrzej. Może na przykład miałaś starego albo starą, którzy cię nie dopuszczali do głosu, nie pytali cię o nic i nie nauczyłaś się, że twoje zdanie jest ważne.”

Zasady te obowiązują na spotkaniach ludzi z nałogami. I czytając Najgorszego Człowieka, strona po stronie zastawiałam się czy ja jestem też uzależniona, czy może ogólnie kondycja ludzka jest słaba i każdy z nas zapomniał o fundamentach życia w harmonii ze sobą. Akceptacji tego, że zawsze towarzyszą nam emocje te dobre ale i te złe, które trzeba umieć nazwać. Np. strach.
„Kiedy teraz na to patrzę, widzę wyraźnie cos jeszcze, cos, o czym nie miałam wtedy pojęcia.
Widzę strach.
Tony i hektolitry strachu.
Był to strach przed ludźmi i samotnością jednocześnie.”

Chyba każdy kiedyś czuł ten strach idąc do nowej roboty pt. oby mnie lubili, „ci weseli, fajniejsi ode mnie ludzie z nieustającym konkursem na ciętą ripostę”. Szczęśliwi albowiem ci, którzy pojmą, że „tamci” przerzucają się złośliwościami, bowiem nie potrafią normalnie ze sobą rozmawiać. Amen.

Jeśli tego nie skumasz za szybko, prędzej czy później zjawia się nieustająca czujność i napięcie. Podczas gdy „człowiek chciałby mieć z rozmachem wszystko w dupie”. 

Znam takich wielu, ba, sama chciałabym mieć wiele w dupie. Znam też takich, co na czas weekendu sobie wszystkie troski wkładają właśnie w dupę i polewają mocno wódą. Tańczą, żartują [bardzo sarkastycznie rzecz jasna], stawiając kolejną cegiełkę nagrobkową dla swojej zaniedbanej rodziny, kajdanów kredytu hipotecznego czy bucowatego przełożonego ze słomą wystającą z butów na odległość jak „stąd do Wieliczki”.

U Halber jak w Fight Clubie, podziemne spotkania, to cos o czym ludzie nie wiedzą. Nie muszą albo nie chcą. W salkach parafialnych jak w kanałach miasta, za nieoznakowanymi drzwiami, spotykają się członkowie klubu, którzy wszyscy czują się najgorszymi ludźmi na świecie.

Ci, co piją by zostać lwami salonowymi, co grają w Tomb Rider, bo taki jest ich plan na sylwestra i pozostałe dni w roku, ci co zjadają paczkę delicji i 4 porcje budyniu, po pizzy z podwójnym serem, i wszyscy inni, którzy do czegoś przywiązali się zbyt mocno. Którzy bez swoich nawyków stają się wylinkami, półprzezroczystymi, niewartymi niczyjej uwagi.

Krystyna bardzo dosadnie tłumaczy, że nałóg się bierze z pustki. Pustki i niepokoju. CV może być bogate, wall na fejsie pełen stylowych fotek z wielu miejsc lansu i bansu, w środku człowiek z nałogiem zawsze jednak pozostaje smutnym grubasem albo rudasem wyśmiewanym w podstawówce. „Nałóg bierze się z tego, że jesteś wydrążony w środku, albo tak ci się przynajmniej wydaje. Że jest pusto i cicho, a ty jesteś zamknięty w swoim pokoju i za mało się starasz”. I o ile wiek XX był wiekiem nerwic i histerii, obecny hołduje depresji i nałogom. Musisz mieć sukcesów cały pęczek, bogate życie towarzyskie, modnie ciuchy, zajebiste wykształcenie i własne mieszkanie. Znać się na muzyce i polityce. Prowadzić zajebistego bloga i pić kakao w najmodniejszym sushi barze. I tak do zajebania. Szkoda tylko, że doba ma jedyne 24 godziny a my tak wiele głowie. I jak tu nie sięgnąć po jointa albo bronka na koniec dnia. No jak?

Gdzie jednak zaczyna się piekło nałogu? Czy tam, gdzie uświadamiasz sobie, że straciłeś szacunek do samego siebie, bo z rodziną i znajomymi już i tak od dawana nie rozmawiasz, czy może na terapii, gdzie jesteś słaby, jak pędrak i szukasz swojego papieża, który powie ci jak żyć i jak przestać robić to, co sprawiło, że czujesz się jak ludzka szmata? 

Terapeuta trzyma cię mocno na kagańcu – nie masz praw i nie możesz kwestionować zaleceń. W ogóle to się nie wymądrzaj i dobrowolnie skazuj się na wieczne potępienie. Najgorszy człowieku. 

Smażowski w „Pod Mocnym Aniołem” i Halber w swojej książce pokazują błędy systemu leczenia nałogu w Polsce, ale z drugiej strony, on czasem działa. Może się taki miting nie podobać, na którym jakaś Grażynka ci mówi wprost  – przestań to robić. Chociaż sama nigdy wódki nie wypiła albo nie więcej niż pół kieliszka na imieninach teściowej i nie rozumie, jakie rozluźnienie dosiada człowieka po pierwszym bronku.

Terapia nie może się podobać, jeśli idziesz na nią wkurwiony na siebie i załamany swoim upadkiem. 

Terapia na chwilę jednak pomaga. Kręgi na wodzie zmniejszą się, powoli rozchodzą po tafli i w końcu znikają. 

Nawroty Krystyny pokazują jednak, że co jakiś czas, nie wiadomo skąd i dlaczego, nagle pojawia się kolejne pierdolnięcie kamieniem w taflę jeziora. Kolejne kręgi. Kolejne terapie i mitingi. Trzeba jednak trzymać kciuki za Krystynę i wszystkich pozostałych, że w końcu kamieni zabraknie i tafla zamieni się w lustrzany monolit.

Bo, kiedy chociaż na kilka miesięcy żyjesz poza nawiasami nałogu, okazuje się że w zamian za skacowane popołudnia, dostajesz słoneczne poranki. Zostajesz sam ze sobą i prawdą na swój temat. Trochę wieje to kościołem, ale to jest fajne. Nie musisz umieć wszystkiego. Masz to jebane prawo.
               - tak czytam i rozumiem tę książkę. Polecam, bo jestem przekonana, że każdego w jakiś sposób te zwierzenia dotkną. Nie wiem czy pomogą tym co chodzą na spotkania AA, takich historii słyszą pewnie wiele, ale na pewno pomogą zrozumieć „tym z otoczenia” co mogą czuć nasi znajomi lub bliscy z „problemem”.

piątek, 12 września 2014

Chuck Palahniuk "Fight Club"






Jak ja lubię lanie po mordach. I w filmach i w książkach. W sumie, to czasem na ulicy mam ochotę komuś przyłożyć. Oczywiście, wszystko dzieje się w sferze skrywanych nigdy-nie-do-spełnienia marzeń i takich tam, frustracji człowieka korzystającego z krakowskiego MPK... Kij w to co pomyślą inni. Po prostu nie umiem się bić i odwet atakowanego, mógłby się skończyć tragicznie: zęby sypiące się obficie niczym perły przed wieprze itd. Najbardziej jednak lubię, kiedy po przeczytaniu książki czuję się, jakbym dostała po pysku właśnie. Nie, chyba nie jestem masochistką. Po prostu lubię to przysłowiowe pierdolnięcie obuchem i późniejszy lament „co ja teraz będę czytać?” Kocham Finchera, jako reżysera. Praktycznie każdy jego film to bardzo udane wizualnie i fabularnie cacko, do którego chętnie wracam. Jego adaptacja „Fight Clubu” Chucka Palahniuka, to moja ulubiona opowieść na dobry sen. Scena finałowa zaś jest w moich wyobrażeniach na temat romantyzmu jego szczytem. No ale właśnie, adaptacja… Wiele busów ze starymi babami przejechało na trasie Kraków – Kłaj – Paryż, nim dotarła do mnie książka, która sprawiła, że kocham literaturę Amerykanów jeszcze mocniej. „Fight Club” jest absolutnym arcydziełem. Gdybym musiała wytłumaczyć fenomen tej książki na fejsie, ograniczając się do wielce modnych hasztagów, wyglądałoby to tak: 
#brudny pop #literatura dna #nihilizm #szyderstwo #gorycz #urok uzgodnionej przemocy #torba ludzkiego tłuszczu przerobiona na mydło #kostka za dwadzieścia dolców
Posypałyby się lajki. Tak sądzę. Dzisiaj jednak pozwolę sobie na kilka zdań, niekoniecznie podrzędnie złożonych.

Narratorem jest yuppie: trzydzieści lat, dobrze płatna praca, jako taka perspektywa awansu, eleganckie mieszkanie prosto z okładki najnowszego katalogu Ikei. Jednym słowem SZAŁ PAŁ. Jednak korporacyjny wyścig szczurów, motywująco nazywanym w niektórych kręgach „motywacyjnym biegiem po sukces” doprowadza Narratora do bezsenności. Nieuleczalnej. Dopiero gdy trafia, trochę przypadkowo, do klubu wsparcia mężczyzn chorych na raka, zaczyna spać spokojnie. Spotkania te jednak uzależniają. W grafiku dnia zatem pojawia się ich więcej i więcej. Narrator czuje się coraz lepiej, zaczyna spać snem niemowlęcia z okładem poradników dla młodych matek. Wszystko bierze w łeb, gdy spotyka Marlę, traktującą owe spotkania jako rozrywkę rodzaju najlepszego. Nie ona jednak stanie się największym zagrożeniem dla japiszona, lecz tajemniczy Tyler Durden. Typ, w którym każda szmula się rozkocha a każdy pacjent pozazdrości mu stylu bycia. Durden jest szydercą, kpiarzem i w dupie ma porządek panujący w hierarchiach społeczeństwa. Durden potrafi wpierdolić mężczyznom a kobiety tak wypierdolić, że i jedni i drudzy proszą o więcej. Tak rodzi się dziwna przyjaźń. Tak powstaje podziemny klub, w którym pierwszą zasadą jest „nie rozmawiać o klubie walki”…  czyli cos, co każdy kojarzy z filmu czy chociażby memów internetowych.

„Fight Club” kocham za trzy prawdy objawione. Zacznę od pierwszej, która cisnie się na język, głosząca, że nikt w pracy nie zaryzykuje pytania o życie prywatne, kiedy do pracy przychodzisz z mocno obitym ryjem. Wszystkim jednak zamkniesz limem pod okiem wiecznie kłapiące jadaczki.
W swoim eseju na temat twórczości Palahniuka, Dukaj twierdzi, że bohaterowie odbywają pokutę. niszcząc ciała, niszczą duszę. Czy aby na pewno? A może właśnie, by cos zbudować, cos musi zostać zburzone. Wypierdol meble z Ikei, na które zarabiasz biorąc nadgodziny w znienawidzonej robocie. Daj sobie spuścić łomot. Poczuj oczyszczającą moc wpierdolu. Oł, je.
Druga prawda dotyczy kryzysu męskości, z którym borykamy się w życiu, modzie i internetach. Jest to rozprawa z męskością a nie moralnością jak twierdzi Pan Dukaj [moim zdaniem oczywiście]. Męskości zaczyna brakować w obecnym, jakże wolnym świecie. Są jedynie synkowie, wychowywani bez ojców, według wzorów i wyobrażeń kobiet na temat mężczyzny. Tak oto znikają „cnoty” męskie. Tak oto znika męstwo. Tak oto powstaje Fight Club.
„- Musisz to zrozumieć – mówi – że twój ojciec był twoim modelem boga. […] Jeżeli jesteś mężczyzną – mówi mechanik – i chrześcijaninem i żyjesz w Ameryce, to twój ojciec jest dla ciebie modelem boga. A jeżeli nie znasz swojego ojca, jeżeli twój ojciec dał drapaka albo umarł, albo nigdy go nie było w domu, to jak wygląda twoja wiara w Boga?”
No dobra, może cos jest o moralności… która zazwyczaj buduje fundamenty na wierze w bogów, itd. Nie mnie jednak mówić o bogu czy innych absurdalnych abstrakcjach.

Trzecia i ostatnia prawda, którą dostrzegam w „Fight Clubie” głosi o zmęczeniu stada ludzkiego konsumpcjonizmem i jego skutkami.
„ – Zapamiętaj to sobie- powiedział Tyler. Ludzie, których chcesz gnoić, to my, ludzie, od których jesteś całkowicie zależny. To my pierzemy twoje brudy, gotujemy ci jedzenie i podajemy do stołu. My ci ścielimy łóżko. My cię pilnujemy, kiedy spisz. To my prowadzimy karetki pogotowia. To my łączymy twoje telefony. To my jesteśmy kucharzami, taksówkarzami i wiemy wszystko o tobie. To my nadajemy bieg twoim wnioskom o odszkodowanie i obciążamy twoje karty kredytowe. Kontrolujemy każdy fragment twojego życia.” Kto taki? Ano średnie dzieci historii, wychowane przez telewizję w przekonaniu, że jak tylko dorosną, staną się gwiazdami tańczącymi na lodzie, milionerami z Na Wspólnej. Tak się jednak nigdy nie dzieje. Kończą więc w „takich se” firmach, z „taki se” zarobkami, żyjąc „takim se” życiem. A to dlatego, że jak mówi Durden „nasze pokolenie nie miało swojej wielkiej wojny ani wielkiego kryzysu”. Za chwilę jednak pociesza, [tych zbuntowanych, tych wkurwionych], że „mamy swoją wielką wojnę ducha. Mamy wielką rewolucję przeciwko kulturze. Mamy wielki kryzys w naszym życiu. Przeżywamy kryzys duchowy. Musimy zniewolić tych mężczyzn i kobiety, żeby pokazać im wolność, i przestraszyć ich, żeby pokazać im odwagę.” Może pora odrzucić plan dnia przełażonego w galerii handlowej, rozpacz spowodowaną brakiem hajsu na najnowsze air maxy [kaman, nie każdy jest wróżbitą Maciejem i może sobie pozwolić na limitowaną ich edycję], czy inne srakie i jałowe serialowe rozterki. Może pora na tru życie. To kiedy się miało lat naście i wierzyło, że można rozłożyć wszystkich na łopatki. Ok, poniosło mnie.


Wczoraj byłam w Empiku. Na jednej z półek widziałam turkusową okładkę nowości wydawniczej. Sasha Grey wydaje swoją książkę, na okładce której widnieje opis, informujący mnie, że oto trzymam w ręku nową wersję „Podziemnego Kręgu”. Śmiem jednak twierdzić, że jest to zamach z motyką na księżyc. „Fight Clubu” nie można kaleczyć jakimiś odwołaniami, wersjami erotyczno – romansowymi. Wszak pierwsza zasada mówi, że o Klubie Walki się nie rozmawia. No i git. Nie gadajcie, czytajcie.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Joanna Dziwak "Gry Losowe"




Jestem pesymistą. Patrząc na butelkę Wyborowej, zawsze widzę że jest już niestety w połowie wypita. Nie umiem znajdować pozytywów w kiepskich rzeczach, jak nakazują poradniki szczęścia Pań Domowych. Coś jest do bani i kropka. Zostając przy terminologii Poradników Domowych, nosiłam się z recenzją „Gier Losowych” Joanny Dziwak, jak przysłowiowa kura domowa z jajkiem. Tak bardzo chciałam znaleźć jakikolwiek punkt zaczepny do recenzji miłej i chwalącej ów twór. No i nie znalazłam.

Napiszę więc, dlaczego „Gry Losowe” mnie rozczarowały...

Po pierwsze, na okładce czytam, że „Nikt dotąd nie przygotował tak złośliwej parodii powieści dla uduchowionych kur domowych[…]”. Jasne, jest złośliwie. Książkowy Janusz L. L.. Czereśniewski do bólu przypomina pewnego literata –naukowca – katolika, którego każdy zna z tego, że sprzedał zajebiście swą samotność w sieci i że nie potrzebuje specjalnie ośmieszania. Sam swoimi teoriami głoszonymi w telewizjach śniadaniowych i wszelakich magazynach dla kobiet mniej i bardziej wyzwolonych, kompromituje się. Po całości. 

Nie bardzo chyba rozumiem filozofię Pani Dziwak czy innych ludzi, parodiujących słabe gnioty literackie. Szkoda lasów, papieru w drukarniach na takie parodie. Nie lepiej w afroncie do słabizny tworzyć rzeczy zajebiste, fajnie napisane? Na religii katecheta mnie uczył, że Pan Jezus płacze w niebie, kiedy ludzie obdarowani talentem, marnują go pisząc rzeczy nic nie warte.

„-Słucham zespołów, które jeszcze nie istnieją – powiedziała dziewczyna popijająca kompot z ekoczereśni z gospodarstwa gdzieś pod Sanokiem.
-Jaki jest twój ulubiony? – zapytała jej koleżanka popijająca ten sam kompot w knajpie, którą jakis aspirujący dziennikarz bezpłatnej gazety wciskanej na siłę na przejściu dla pieszych mógłby nazwać hipsterską, tylko po co”.

Tak, hipsteriada w „Grach Losowych” ciągnie się kilka dobrych rozdziałów. Są chłopaki z zespołów Tam Gdzie Kończy się Ironia a Zaczyna Depresja marzący o sławie na fejsie, dziewczyny, które za torebkę zrobią loda z polewą i covery Budki Suflera w wykonaniu Lany Del Rey. I tu jest i złośliwie i błyskotliwie. Mniam. Zastanawiam się tylko, czy ten kawałek nie odnalazłby się lepiej w wielkich internetach, w postaci komiksowej. Wszak Joanna Dziwak wymiata na fejsbukowym Hipsterskim maoizmie. I chwała jej za to.

Wiadome jest, ze w każdej [anty]powieści pojawiają się bohaterowie, którzy „wędrując od Bytomia do Las Vegas, próbują przebiec przez autostradę życia, ale kończą pod kołami”. Jednak jakoś mi się płakać nad ich losami nie chciało. Historia Jo, szansonistki z Las Vegas, której nie wystarcza na życie, bo słabo ustami pracuje w przeciwieństwie, do młodszych koleżanek, i lodami sobie ścieżki kariery nie wypracowuje, nie porywa. Ani w poważny, ani sarkastyczny [jak zapewnia okładka] sposób. Jo romanse są słabe, jak piosenki które pisze. Nudne, jak ludzie, których spotyka przy barze. Wszechogarniająco rozczarowujące jak moja mina, po przeczytaniu pierwszych rozdziałów Gier.

Jestem ubogą duchem zjadaczką chleba, wiem, że nigdy nie dostanę nagrody Nobla ani w dziedzinie nauki, ani literatury. Wierzę jednak w Lorda Vadera i to, że dobra książka przybija czytelnika do krzesła, stapia z wanną czy zawiesza na dobre przy uchwycie w tramwaju. Gdziekolwiek ją czyta. Jeśli nie ma w niej nic nowego czy ciekawego na temat świata czy ludzi, to szkoda na nią czasu. 
Dlatego, nie można uwierzyć ostatniemu zdaniu na okładce „Gier Losowych”, że to idealna lektura na początek lata. Broń Pamboże! Szczególnie jeśli ma się przed sobą długą podróż PKP. W sumie, jeśli trzeba przejechać kilka przystanków tramwajem na trasie Borek Fałęcki – Walcowania po koperek na Halę Targową, też nie warto pakować jej do koszyczka. Lepiej przejrzeć fejsa, Hipsterski Maoizm.

czwartek, 19 grudnia 2013

Sławomir Shuty "Dziewięćdziesiąte"




Stosując nomenklaturę barejowskich „Zmienników”, cechuje mnie typowo damska optyka. Z klapkami na oczach uparcie patrzę w jeden punkt. Myśląc o gonzo w głowie pulsuje jadowicie czerwonym światłem jeden neon – Hunter S. Thompson. Polskie podwórko? Parskam śmiechem. Okazuje się jednak, że u nas też są praktykujący wyznawcy tego stylu i celnie trafiają kamieniami w okna. Głównie mojej ignorancji. Jedna proca jest w ręku przez Sławomira Shutego. Właśnie odstawiłam jego najnowszy zbiór opowiadań „Dziewięćdziesiąte”, z miną mówiącą „no, nieźle”.

W sieci krytycy piszą, że jest to głos niezwykle potrzebny. Szczególnie tym wszystkim gówniarzom, którzy niezdrowo podniecają się latami dziewięćdziesiątymi – gumami kulkami, pegazusem i ordynarnymi plakatami Bravo Girl. Zdaje się mówić „Hola, hola, smarkacze. Nie zapominajcie o betonowo – burym socrealizmie. Tu bulgotają wesoło źródła bagna, w którym jeszcze dłuższą chwilę wszyscy się taplać będziemy”. I dobrze. Ktoś to zrobić w końcu musiał. Bez nudziarskiego tonu opowiedzieć o buńczucznej młodości w końcówce lat osiemdziesiątych. O późniejszym dorastaniu i poszukiwaniu pomysłu na siebie i swoje życie. Ale przede wszystkim, zanucić gorzką balladę o Polsce, w której wszelkie najpodlejsze szarości mieszają się z krzykliwością cycatych panienek z kolorowych reklamówek.

Obecnie część tego pokolenia osiadła na mieliźnie rodzin, kredytów i korporacyjnych karier. Gimbazjada zaś pominięta przez Złośliwą Fortunę podczas festiwalu rozdawania mózgów, z Iphonami w rękach (w ramach nagrody pocieszenia), niechętnie grzebie w przeszłości i chyba nie chce zrozumieć teraźniejszości. A szkoda, bo opowiadania są napisane tak do bólu dzisiejszym językiem. Trochę ironicznie, trochę wulgarnie. Przede wszystkim- prawdziwie.

Każdy rozdział to osobna historia, a każda z nich, to swoista pocztówka z przeszłości. I to nie tak odległej. Z ósmej strony, książka ta uświadamia mi, że dziewięćdziesiąte to już miniona epoka. To se ne wrati. I tu pojawiają się pierwsze łzy „ale ja jestem już stara”. Wracając jednak do pocztówek Shutego, niby jest betonowo, buro ale jednak ciekawie.

Mamy typową scenkę sytuacyjną z życia prostego, ale obfitującego w niespodzianki nowohuckiej rodziny: kolejki do warzywniaka, domowe celebracje zakupu pomarańczy, drobne plamy pleśni i pierwsze rysy na kryształowym wizerunku ojca. Trochę w tym kpiny, trochę zrozumienia dla tych wszystkich nawyków magazynowania, których nie da się z niektórych ludzi wyplenić, mimo otwarcia granic kraju i sklepów całodobowych.

Inna pocztówka maluje krajobrazy doskonale mi znane z rodzinnego, wiejskiego wschodu: kiełbasy, szynki, sałatki jarzynowe, jajka w majonezie, ogórki kiszone i brzuchata panna młoda. A cały obraz wzbogacony o „ekomolekularny eksperyment gastronomiczny” z wytresowaną kawką w tle. I śmieszno i straszno.

Wiele historii skupia się wokół podróży, głównie na wschód bądź południe Europy. Te dłuższe, handlowe do Gruzji i te krótsze, na planty po pierwsze narkotyki. Wszystkie odbywają się jakby przez jeden kraj betonowo – psychodeliczno – komunistyczny. Wszystko jest ułudą i oszustwem – od narkotyków przez magnetowidy video czy Wrota Orientu, za którymi bohaterowie jednego z opowiadań, nie znajdują nic, poza tym co już znają z własnego kraju – syf, kiła, rozgardiasz i mogiła. 

Ostatnie lata komuny upływają na moralizatorstwie Misia Uszatka i walk plemiennych na frontach: matka – ojciec, ojciec – syn, brat – brat, sąsiad – sąsiad, osiedle – osiedle, chlor – luj, zomo – robotnicy i na szarym końcu, ledwo wyczuwalna władza - opozycja. 

W końcu jednak na kartach historii i w scenkach przedstawianych przez Shutego, pojawiają się tytułowe lata 9O i pierwsze traumy osmolone czerniami wybuchów telewizorów marki Rubin czy piski maszyn komputerowych ATARI. To uczucie, które sama dobrze znam – kto ma joysticka, ten ma władzę na ośce.

Wszystko staje się powszechnie dostępne – alkohol, słodycze seks i przemoc. Seksu jednak jakoś mało, zawsze coś idzie nie tak. Zawsze te lepsze panienki są na innych imprezach. 

W opowiadaniach, w których trudno się zorientować, które historie są prawdziwe a które bujdą autora, pojawia się termin TYPICAL POLISH GAR – trafny ale i smutny. Ów Gar, to wynik przemian ustrojowych, podtrzymujący tradycje chamstwa pospolitego, wspieranego przez kult siły fizycznej i cynizmu. Samiec jawi się jako steryd, typowy bywalec siłowni i salonów masaży, odziany w dresy, dopasowane kolorystycznie do sytuacji, amator mięs i bitych blach. Znamy tego kolesia? Och, owszem. Przeca to Seba z bloku obok. Samica Seby, to kobieta w pełni usługowa – ugotuje i posprząta, użyczy płciowego narząda. A jak!

Lata 9O to jednak nie tylko dresiarstwo osiedlowe, to przede wszystkim dziki kapitalizm. Nikt chyba do końca nie wie jak to ogarnąć, ale każdy podświadomie wie, że trzeba brać jak najwięcej. Istna dżungla. Pierwsze supermarkety. I tutaj pojawia się opis: nowe centrum [domyślam się, że chodzi o dzisiejsze Czyżyny], dwie strony barykady – dzikusy, ale już konsumenci kontra ochrona sklepu. Gaz, przepychanki, szturmowanie alejek sklepowych. Brzmi znajomo? Trochę jak obrazy z kronik strajkowych lat 8O. Na koniec – Czarny Piątek – dzień Ofiar Wielkiego Otwarcia. No cóż, każda dekada ma swoje dramaty, bohaterów i pomniki.
Druga połowa minionej dekady u Shutego, to te historie, które doskonale znam z własnego życia i opowiadań znajomych – wyjazdy do Londynu, pierwsze zatrudnienia w polskich korporacjach czy bankach.

Nadchodzi sylwester 2000 a z nim wielkie oczekiwania. Albo będzie lepiej, albo wszystko pierdolnie. Na razie żyjemy, do wielkich zmian nie doszło. Obserwujemy skutki tego, co się stało po 89 „w dziewięćdziesiątych w całej postkomunie odbywało się wielkie krojenie tortu. Każdy, kto umiał się odnaleźć i zorganizować, załapał się na słodkie. Mniej przedsiębiorczy klepali biedę i chlejąc nalewki, staczali się poniżej poziomu krytyki.”

I nie zmienia się nic – krzyknąłby Rychu Peja - jedni pławią się w luksusach, inni klepią słodką biedę. Wielu jednak zapytanych dziś Polaków, tych o szarych oczach, z szarych bloków, powie to samo „cierpimy, ale będziemy wybawieni, my naród wybrany”. Kilku polityków robi nawet na tym karierę, roniąc gorzkie łzy smoleńskie.

Książka Shutego trafiła prosto w moje dziewicze serce. I to nie chodzi o sam styl gonzo, który „kocham, lubię i szanuję”. Chociaż, nie ukrywam, że bardzo thompsonowsko jest, ale tak w polski sposób. Są narkotyki, jest krytyka naszej małej, podwórkowej, katolickiej wiary i wszystkich tych ruchów filozoficzno –eko – religijnych, na jakie otworzył się nasz kraj po upadku „komuny”. Ale przede wszystkim, są odrażające i prawdziwe opisy naszych rodaków – nalane, najebane ryje. Oto nasza Wolska Pospolita, chełpiąca się opowieściami o tym jak żre, rucha i zapija wódą. Wszystko z dumnym, białym orłem w tle. 

W całej tej narracji, jestem gdzieś jeszcze ja - za młoda na to, by pamiętać Jarocińskie Punk Odyseje, za stara by zapomnieć pierwsze kasety video i magię „kolorowego telewizora”. Dedykacja na pierwszej stronie książki „dla córek”, zmusza mnie do refleksji, co mój ojciec mógłby powiedzieć o swoich czasach. Ale on żył w głębokiej komunie. Teraz odpoczywa i chyba już nawet nie jest zdziwiony tym, jak wszystko przewróciło się do góry nogami. Po prostu cieszy się kolorowymi westernami dostępnymi całą dobę na kanałach dekodera Polsatu. Piękny to prezent gwiazdkowy – opis i własnej młodości i kraju, podany w zalewie punkowo – podróżniczo – osiedlowej, gdzie możemy przeczytać:
„Powiadają, że człowiek uczy się na błędach, a potem znowu uczy się na błędach, takie zjawisko nazywa się chyba reinkarnacją, no chyba że się mylę, mylić się ludzka rzecz.”
Mam nadzieję, że tym razem jednak się nie pomyliłam i dobrze odczytałam „Dziewięćdziesiąte”.